Site Loader

Jedno z najpiękniejszych miast Istrii, a może nawet całej Chorwacji. Niedaleko Puli i Rijeki znajduje się prawdziwa perła Adriatyku – Rovinj.

Szukasz Włoch w Chorwacji? Znajdziesz je w Rovinj!

Weneckie miasteczko

Pierwsze wzmianki o historii osady pochodzą z VII w. p.n.e., kiedy to obszary dzisiejszego Rovinj zamieszkiwali (podobnie jak znaczną część Chorwacji) Ilirowie. Dopiero w 129 r. p.n.e. obszar zajęło Imperium Rzymskie.

Rzymianie nazywali wyspę (bo Rovinj było niegdyś wyspą) Arupiunum albo Mons Rubineus, później Ruginium. Ostatecznie przyjęła się nazwa Ruvinium. Dopiero w 1763 r., zasypując cieśninę, połączono miasto z lądem. Po upadku Cesarstwa Rzymskiego osadę włączono w skład Bizancjum, następnie protektoratu Ravenny i Imperium Frankońskiego.

Panowanie Franków to okres wielu walk o miejscowość, zarówno ze strony plemion słowiańskich, jak i saracenów oraz piratów. To właśnie wtedy powstały mury, mające chronić ludność. Od 1209 r. osada przeszła pod rządy patriarchy Akwilei.

Lata 1283–1797 to dla Rovinj okres rządów Republiki Wenecji. Wówczas powstała zabudowa, jaką znamy dziś. W 1531 r. nadano osadzie prawa miejskie. To tłumaczy, dlaczego wygląda jak mała Wenecja, tyle że bez kanałów. Ufortyfikowanie, nowe mury miejskie, słynna brama tzw. Łuk Balbiego oraz jeszcze słynniejsza dzwonnica kościoła św. Eufemii (campanilla) pochodzą właśnie z okresu panowania Wenecjan.

Po upadku Wenecji, w czasie wojen napoleońskich, miasto przejęło imperium  Habsburgów (1813–1920). Był to dla Rovinj dobry czas, zwłaszcza pod względem ekonomicznym. Podówczas było to największe miasto na zachodnim wybrzeżu Istrii. Powstawały tam liczne zakłady i fabryki, m.in. zakład przetwórstwa rybnego, fabryka tytoniu, teatr oraz lecznica Marii Teresy.

Po Pierwszej Wojnie Światowej od 1920 do 1945 roku Rovinj należało do Włoch. Według spisu z 1911 r. Włosi stanowili prawie 98% ludności (dziś jest to 11%).  Po II wojnie światowej miasto weszło w skład Jugosławii. Wówczas spora część włoskich mieszkańców opuściła miasto, które dzisiaj oczywiście należy do Chorwacji.

Największa katastrofa morska Adriatyku

Niedaleko Rovinj, na dnie Adriatyku leży statek pasażerski „Freiherr Gautsch”, który zatonął 13 sierpnia 1914 r. Na statku płynęło oficjalnie 529 pasażerów, a w rzeczywistości więcej, ponieważ nie rejestrowano żołnierzy i dzieci do lat 10. Uratowało się zaledwie 190 osób. Statek jest dziś nazywany Titanikiem Adriatyku. Podobno jest najpiękniejszym wrakiem leżącym na dnie tej części Morza Śródziemnego. Ma długość 84,5 m i szerokość blisko 12 m, leży na głębokości 40 metrów.

Statek nazwany na cześć premiera Austro-Węgier, za czasów pokoju pływał wzdłuż wybrzeża Adriatyku, od Triestu do należącego dziś do Czarnogóry Kotoru. Była to widokowa, „szybka trasa” o nazwie „Dalmatia”, z postojami w Puli, Mali Lošinj, Zadarze, Splicie, Dubrowniku i Herceg Novi.

Wszystko zmieniło się po wybuchu I wojny światowej, gdy po zamachu i zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda i jego żony Zofii, 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Czarnogóra była jej sojusznikiem. Czasy były ciężkie i „Baron Gautsch” został zarekwirowany przez armię. Miał przewieźć żołnierzy na południe, a na północ ewakuować cywilów.

Podczas feralnego rejsu na pokładzie przebywały głównie żony i dzieci powracających z wakacji oficerów austro-węgierskich. Niestety było ich o wiele więcej niż pozwalały przepisy. Statek wypłynął spóźniony i ruszył z maksymalną szybkością, chcąc nadrobić stracony czas.

Kapitan, być może zmęczony, przekazał dowodzenie pierwszemu oficerowi, a sam poszedł odpocząć. Ten z kolei miał w planach obiad z ważnymi pasażerami, poprosił więc drugiego oficera, żeby na czas spożywania posiłku przejął dowodzenie. Warunki do żeglugi były idealne, pogoda ładna i bezwietrzna.

Niestety, na skutek wojny, w pobliżu Wysp Briońskich, niewielki stawiacz min SMS „Basilisk” konstruował fragment pola minowego, przypominający kształtem wachlarz, rozszerzający się przy otwartym morzu. Pomimo ostrzeżeń „Bazyliszka” w formie salw oddanych z jego pokładu, „Freiherr Gautsch” wpłynął na pole z maksymalną prędkością 17 węzłów.

Wszedł na minę nr 1236 i prawie natychmiast zaczął tonąć. Według naocznych świadków buchnęła z niego fontanna wody. Eksplodowały po kolei kotły silnika, a na pokładzie wybuchła panika. Udało się spuścić tylko jedną łódź ratunkową i o zgrozo nie popłynęli nią pasażerowie, tylko członkowie załogi. Zarówno kapitan, jak i pierwszy oficer uratowali się, nie ponosząc żadnych konsekwencji. Później pływali na statkach włoskiej marynarki.

Śledztwo nie wykazało winnych, a ze względu na wojnę prasa nie mogła pisać o sprawie. Pasażerowie, którzy uszli z życiem, skierowali do sądu pozew przeciwko Österreichische Lloyd, nie dostali jednak żadnych odszkodowań. Akta sprawy spłonęły w 1925 r. podczas pożaru wiedeńskiego Pałacu Sprawiedliwości, a kancelarię adwokacką reprezentanta oskarżonych podpalono w 1939 r., ponieważ adwokat reprezentujący poszkodowanych był Żydem.

Wrak odkrył w  1951 r. nurek z Triestu, jednak dokładną lokalizację określono dopiero 7 lat później, w 1958 r. Wydobyto z niego sporo przedmiotów, które trafiły do Muzeum w Rovinj.

Kościół z widokiem na morze

W Rovinj wszystkie drogi prowadzą do kościoła św. Eufemii. Kościół i dzwonnica górują nad miastem i są jego symbolem. Obiekt był wielokrotnie przebudowywany, ostatecznie nadano mu styl baroku weneckiego. W 1754 roku zamontowano organy, dzieło Antonia Barbiniego z Murano.

W kościele znajduje się sarkofag z relikwiami św. Eufemii – patronki miasta – sprowadzony ok. IX w. Eufemia mieszkała w Chalcedonie koło Konstantynopola na przełomie III i IV w. Była córką senatora. Za panowania Dioklecjana została uwięziona z kilkudziesięcioma innymi chrześcijanami. Torturowana, nie zaparła się wiary, więc jej ciało rzucono na pastwę dzikim zwierzętom. Te jednak nie chciały jej pożreć i to właśnie uznano za cud.

Obok kościoła stoi piękna campanilla. Na dzwonnicę, jakby przeniesioną z Wenecji, można wejść. Podobno schody to zwykłe drewniane deski, jest tam też niesamowicie stromo i turyści wchodzą z przysłowiową „duszą na ramieniu”. Jednak widoki z góry zapierają dech w piersiach. Zarówno z wieży, jak i z kościelnego placu roztacza się przepiękny widok na morze.

Port przy placu dyktatora

Idąc w kierunku starego miasta, warto zwrócić uwagę na Balbijev Luk. To łuk stojący w miejscu dawnej miejskiej bramy. Zbudowano go na przełomie 1678-1679 roku.

Stare miasto to plątanina wąskich uliczek, przy których mieszczą się sklepiki i galerie. Przed domami wystawione są donice z roślinami. W mieście mieszka sporo kotów, które w spokoju przyglądają się turystom, czasem życząc sobie głaskania.

Idąc główną ulicą dojdziemy na Trg Marsala Tita. Trg to po chorwacku plac. Swoją drogą postać Josipa Tity dość często użycza imienia różnym obiektom czy ulicom. Chorwaci mają niejednoznaczny stosunek do komunistycznego przywódcy byłej Jugosławii i warto mieć to na uwadze.

Przy placu, pod numerem 11, mieści się Muzeum Miejskie. Założone w 1954 r. przez grupę lokalnych artystów miało być miejscem, w którym będą przedstawiać swoje prace. Znajdują się tam różne artefakty związane z Rovinj i okolicą, zbiory biblioteczne, obrazy, zabytki archeologiczne oraz materiały związane z historia miasta. Niestety, mała powierzchnia nie pozwala na ekspozycję całości zasobów.

Plac położony jest nad samym morzem. Obok niego rozciąga się port, jest też molo, z którego odpływają statki na dwie pobliskie wysepki: św. Andrzeja i św. Katarzynę.

To właśnie w tym miejscu widać najbardziej, że Rovinj ma wygląd małej Wenecji, tylko bez kanałów. Takiego widoku nie można zaprzepaścić, zatem wokół portu ulokowały się restauracje, lodziarnie, bary i kluby. Ceny są raczej wysokie i praktycznie wszędzie można płacić tylko gotówką (z czym raczej nie spotkamy się w innych miejscowościach na Istrii). 3 euro za gałkę lodów, nieszczególnych w smaku, to lekka przesada…

W Rovinj warto też zobaczyć otwarte w 1891 roku akwarium, które  należy do najstarszych na świecie. Można w nim podziwiać bogatą faunę i florę Adriatyku. Miejsce to powinno spodobać się zwłaszcza dzieciom.

Blisko Rovinj, na jednym ze wzgórz znajduje się Monkodonja. To pozostałości osady, która datowana jest na epokę brązu. Powstały tam wyjątkowe, kamienne konstrukcje, a także niewielkie alejki. Całość przypomina labirynt.

Wiele osób odwiedzających Rovinj zachwala lokalny park Punta Corrente. Podobno można tam odpocząć w cieniu drzew, z daleka od tłumów i hałasu centrum.

Okrążając port, możemy pokusić się o spacer w górę miasteczka i przejść się pomiędzy nowymi i starymi willami. Szkoda, że dość spora część starych domów, sądząc przynajmniej po zewnętrznym wyglądzie, lata świetności ma już za sobą. W większości mieszczą się w nich pokoje na wynajem. Pomiędzy starymi domami ulokowane są nowoczesne wille.

Według mnie o wiele ciekawsza jest część miasteczka u podnóża kościoła, w pobliżu latarni morskiej i schronu z czasów II wojny światowej (na zdjęciu poniżej). Skały schodzą do morza w ten sposób, że przypominają norweskie fiordy. Morze ma przepiękny kolor. Trzeba tylko uważać na wszędobylskie mewy. Szczególnie gdy mamy ze sobą jedzenie, ptaki potrafią być wyjątkowo nachalne. Na skałach jest też dość ślisko. U podnóża mieści się maleńka plaża, bardziej jednak przypomina skaliste zejście do morza. Dwie piaszczysto-żwirowe plaże, zdecydowanie bardziej przyjazne dla rodzin z dziećmi. znajdują się bliżej starego miasta.

Spacerując uliczkami, warto zauważyć, że pomiędzy niektórymi budynkami znajdują się kamieniste ścieżki, które prowadzą w dół, wprost na skały, o które rozbijają się morskie fale. W niektórych kamienicach znajdują się restauracje z terasami ulokowanymi na takich właśnie skałach.

Wyspa hrabiego Ignacego Milewskiego

Z Rovinj widać dwie małe wysepki. Jedną z nich jest Święta Katarzyna. To bezludna wyspa o powierzchni 0,16 km powierzchni, do której można dotrzeć promem w 5 minut. Na wyspie znajdują się ruiny kościoła z XV wieku oraz ruiny fortu. Wyspa jest użytkowana wyłącznie turystycznie.

Na Świętej Katarzynie posiadłość miał hrabia Ignacy Karol Milewski – osoba niezwykle zasłużona dla kultury polskiej. Przyszedł na świat w roku 1846 w Gieranonach na Litwie. Zwiedzając Muzeum Narodowe w Warszawie, w Krakowie lub Poznaniu, pewnie zdarzyło Wam się przystanąć przy Babim Lecie Chełmońskiego, Stańczyku Matejki, Operze paryskiej w nocy Gierymskiego, obrazach  Pankiewicza, Malczewskiego, Czachórskiego, czy  kolekcji autoportretów wielkich malarzy XIX w. To właśnie dzięki zbiorom Ignacego Milewskiego, wielkiego kolekcjonera, kompletnie zapomnianego, dzieła te znajdują się obecnie w muzealnych zbiorach.

Milewski tytuł arystokratyczny kupił sobie w Watykanie. Hrabiami uczynił (i to wbrew ich woli) również swojego ojca oraz brata, zdolnego polityka, z którym wiecznie rywalizował. Fortunę posiadał dzięki pieniądzom odziedziczonym po matce, Weronice Wołk-Łaniewskiej, wiedział jednak, przynajmniej na początku, jak z nimi postępować. Na żonę wybrał Janinę z hrabiów Ostroróg-Sadowskich, zamożną wdowę po ziemianinie hrabim Władysławie Umiastowskim. To pomnożyło fortunę, którą jednak z czasem zaczął tracić.

O jego romansach rozpisywała się prasa nie tylko polska, ale i europejska. Co ciekawe, mimo bliskich znajomości z wieloma paniami, nie pozostawił po sobie potomków. Był również zapalonym żeglarzem. Od arcyksięcia Karola Stefana Habsburga z Żywca odkupił jacht, który nazwał „Litwa”, od kraju swojego urodzenia.

Litwinem się jednak nie czuł. Obywatelstwo rosyjskie zamienił na austro-węgierskie, by potem znów wrócić do rosyjskiego i skończyć jako naturalizowany Włoch. Na swoim jachcie corocznie wyprawiał się w rejsy po Morzu Śródziemnym. Sławetne, długie wyprawy opisywały szczegółowo kroniki sportowe i towarzyskie. Podczas rejsów po jakże modnym rejonie Zatoki Kvarnerskiej dokonał  jednego z bardziej oryginalnych zakupów epoki.

Milewski kupił wyspę na Adriatyku, w pobliżu Rovinj. Sveta Katarina wymagała nakładów, bo był to teren dziki, do tego z wyciętymi lasami. Do jej adaptacji uruchomił pokłady swojej gigantycznej fortuny. Aby zazielenić skalisty kawałek lądu, na wyspę nawieziono tony ziemi. Na rozkaz właściciela powstały przystanie, plaże, promenady. Stworzył on też piękne, egzotyczne ogrody, a nawet postawił wspaniały pałac według projektu krakowskiego architekta, Teodora Talowskiego.

Właściciel przeniósł się na wyspę w 1905 r. i tam właśnie znalazł miejsce dla swojej wielkiej kolekcji obrazów polskich artystów XIX i początku XX w. tworzących w nurcie szkoły monachijskiej. Sam zresztą był niespełnionym artystą. Przez kilka lat sam studiował malarstwo, gdy jednak zobaczył, że inni przewyższają go talentem, zaczął inwestować w sztukę i to w sposób przemyślany.

Postawił na obrazy polskich artystów XIX w. (czyli prawie mu współczesnych), ze szkoły monachijskiej, w których bardziej ceniono interpretację plastyczną niż ikonografię obrazu i nazwisko jego twórcy. Co ważne, celując w ten gatunek sztuki nie ponosił tak wysokich kosztów, jakie osiągały dzieła dawne, ani ryzyka, że do kolekcji trafi falsyfikat.

Mecenas wspierał finansowo wielu twórców, w tym Witkiewicza, Malczewskiego oraz Czachórskiego, który był jego przyjacielem. Jednak hulaszczy tryb życia oraz pierwsza wojna światowa, która pozbawiła go majątków leżących w zaborze rosyjskim, nadwyrężyły jego fortunę tak poważne, że musiał ratować się sprzedażą kolekcji. Mało kogo stać było na zakup całości.

Tak znacznego zbioru nie były w stanie kupić również władze polskie, którym zaproponował obrazy. Prasa alarmowała i apelowała do władz państwowych, by uchronić przed rozproszeniem jakże ważną kolekcję malarstwa polskiego. Część zbiorów nabyło Muzeum Narodowe w Warszawie, część prywatni kolekcjonerzy, w tym znany warszawski antykwariusz Abel Gutnajer. Sporą część kupił wiedeński adwokat dr Emil Merwin.

Ignacy Milewski w ostatnich latach życia poważnie chorował, a po przebytym udarze był sparaliżowany. Do tego doszły kolejne problemy finansowe i spory o majątek z żoną. W swoim mniemaniu żył jak biedak, jednak cały czas mieszkał w pałacu na Svetej Katerinie. Umarł 16 października 1926 r. w Puli, a pochowany został na cmentarzu w Rovinj. W jego pałacu działa obecnie Maistra Select Island Hotel Katarina.

Wyspa św. Andrzeja

Druga popularna wśród turystów wysepka leży 15 minut drogi statkiem od Rovinj. Bywa nazywana Czerwoną Wyspą (Crveni Otok). Tak naprawdę tworzą ją dwie mniejsze wysepki – Svety Andrij i Maskin, połączone nasypem. Na wyspie stoi zabytkowy kościół bendyktyński. Znajduje się tam również Muzeum Modeli Statków, a także Muzeum Morskie oraz Muzeum Ikon. Wyspę porasta las. Niestety, w 2002 roku został on dość mocno zniszczony podczas sztormów, a najbardziej ucierpiały stuletnie sosny.

Święty Andrzej to wyspa typowo turystyczna. Stoi na nim Hotel Istria z restauracją i kawiarnią, ponadto wybudowano korty tenisowe i infrastrukturę sportową.  Mieści się tam także kilka plaż, głównie żwirowych, nadających się dla rodzin z dziećmi. Sąsiednia wysepka Maskin – to z kolei ośrodek naturystyczny.

Zachwyceni, zmęczeni, ale i zniechęceni

Rovinj jest faktycznie bardzo urokliwym miasteczkiem. Gdy zaparkujecie na dużym parkingu przy nabrzeżu, od razu zobaczycie wieże kościoła. Jednak zanim jeszcze na dobre wjedziecie do miasta, zewsząd otoczą Was tłumy turystów.

My byliśmy w tym mieście w jednym z ostatnich dni sierpnia. Pomimo, że w okolicach Opatiji sezon turystyczny wyraźnie miał się już ku końcowi, w Rovinj tłum na tak małej przestrzeni po prostu mnie poraził. Nie należę do osób, którym duża ilość osób przeszkadza, ale w takim tłoku szłam ostatnio 15 lat temu w Kazimierzu nad Wisłą, i to w czasie majówki.

Trudno powiedzieć, czy jest to stały element pejzażu Rovinj, czy po prostu mieliśmy pecha. Zewsząd słychać było język niemiecki, podczas gdy chorwackiego nie słyszeliśmy wcale. Zaparkowanie samochodu zajęło nam prawie godzinę. W kolejce na parking dominowały auta na austriackich numerach rejestracyjnych.

Ceny również są dostosowane do portfeli austriackich gości. Niemal wszystkie domy oferują pokoje na wynajem. Targ przy nowym nabrzeżu to typowo turystyczna atrakcja z mnóstwem chińskich gadżetów, ale i lokalnymi wyrobami w cenach tak wysokich, że podobnych nie widzieliśmy nigdzie indziej. Podobnie sklepiki, oferujące sery, brandy i inne wiktuały – wybór był duży, ale ceny wyraźnie zawyżone.

Mimo uroku mieliśmy wrażenie, że Rovinj to obecnie turystyczna wydmuszka, tzn. w mieście nie ma życia poza turystyką. Ciekawe, czy inaczej jest jesienią lub wiosną, tego jednak nie wiemy.

Przed naszą wycieczką słyszałam o Rovinj wyłącznie pozytywne opinie. Nie przeczę, że stare budynki są autentyczne i zdecydowanie we włoskim stylu. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiły klify schodzące do morza, zarówno te przy latarni morskiej, jak i te na tyłach kamieniczek.

Ze wszystkich miejsc jakie odwiedziliśmy na Istrii, akurat Rovinj podobało nam się najmniej, co nie znaczy oczywiście, że nie jest warte wizyty. Wracaliśmy jednak stamtąd z mieszanymi uczuciami – z jednej strony zachwyceni, z drugiej – zmęczeni wszechobecnym tłumem.

Byliśmy także zniechęceni wrażeniem, że sprzedawcy i restauratorzy widzieli w swoich gościach przede wszystkim chodzące bankomaty, z których natychmiast trzeba wypłacić jak najwięcej gotówki (i tylko gotówki, bo karty nie są w tym mieście powszechnie akceptowane).

Tekst Isavenisa, współpraca, zdjęcia oraz video poniżej Eurospacery

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.